Jak szukać wydawcy?

Cierpliwość to cnota

To pytanie zadajecie mi bardzo często, w różnych konfiguracjach. raz to nawet usłyszałam, że nie wiadomo jak ja to robię skoro na polskim rynku trudno wydać książkę, a ja wydałam, nawet nie raz. Powiem krótko: da się. Ale nic od razu i natychmiast. Mój maż powinien się teraz zaśmiać w duchu bo ja nie słynę z cierpliwości. Ale prawda jest taka, że jeśli chcemy, by naszą książkę ktoś wydał, musimy być cierpliwi jak sam Archanioł Gabriel i inni Wszyscy Święci razem wzięci. Smutne, ale prawdziwe.

Jak szukać wydawcy?

Nie chciałam jednak pisać dzisiaj o tym jak ciężka jest dola początkującego pisarza, który wyrabia sobie markę. Chciałam wam pokrótce opowiedzieć o tym, w jaki sposób szukać wydawcy, który zainteresuje się waszą powieścią.

Już słyszę jak mi ludzie mówią: Aśka, co ty robisz, zdradzasz takie tajemnice zawodowe. Za każdym razem, kiedy to słyszę, a zdarza mi się od czasu do czasu, to chce mi się śmiać. Tutaj nie ma żadnej tajemnicy. Przez ten etap przechodzi, metodą prób i błędów, każdy pisarz. Samo szukanie wydawcy powinno zależeć przede wszystkim od tego, jaki gatunek literacki stworzyliśmy. Nie wszystkie wydawnictwa wydają wiersze, nie każde lubuje się w kryminałach. Są takie, które specjalizują się głównie w literaturze kobiecej oraz takie, które wydają jedynie fantastykę.

Ilość nie znaczy jakość

Grunt to szukać w odpowiednim miejscu. Szkoda czasu na wysyłanie powieści obyczajowej, osadzonej w czasach współczesnych do wydawnictwa, które tego typu literaturą się nie zajmuje i nie wydaje. Ilość nie przełoży nam się na jakość. Znam ja takich ludzi, którzy potrafili wysłać swój maszynopis do naprawdę wielu miejsc, kompletnie nie biorąc pod uwagę profilu wydawniczego wydawnictwa. To strzał w kolano moi drodzy.

I po raz kolejny cierpliwość i spokój

Przypuśćmy, że udało wam się wyselekcjonować kilka czy tam kilkanaście wydawnictw. Wysłaliście maszynopis. I co teraz? Ano czekacie. I to nie tydzień, moi drodzy. Nawet nie dwa czy trzy. Na odpowiedź z wydawnictwa czeka się miesiącami. Zdarzają się takie co odpowiadają szybko – do 1 miesiąca. Inne do 3 miesięcy. Niektóre przypominają sobie o was po 6 miesiącach. Jeszcze inne nie odpisują wcale i jest ich całkiem sporo. Niestety, taka dola pisarza. Z tego co słyszałam Andrzej Pilipiuk czekał latami zanim go wydali po raz pierwszy. Katarzyna Bonda także nie wydała swojej pierwszej książki po miesiącu.

Wymagania wydawnictw

Przy wysyłaniu maszynopisu warto zwrócić uwagę na wymagania danego wydawnictwa. Niektóre z nich zastrzegają sobie, że jeśli to, co im przesłaliście nie będzie spełniać tych wymagań, to nie zostanie w ogóle rozpatrzone. Radzę im uwierzyć – nie żartują, gdy tak mówią. Wielu ludzi chce wydać własną książkę – nie będą tracić czasu na osoby, które nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Jeśli więc wydawnictwo mówi, że macie im wysłać streszczenie powieści mające tyle i tyle znaków oraz całość książki, to to zróbcie. 🙂 Wiem, to jest upierdliwe. Ale w tym biznesie nie ma miejsca na leniwych ludzi. Jakie mogą być wymagania? Często wydawcy wymagają: streszczenia powieści, orientacyjnego spisu treści, krótkiego przedstawienia powieści w kilku zdaniach, zareklamowania swojej powieści w kilku zdaniach, wysłanie powieści w kilku formatach. Wymagań jest wiele, ja przytoczyłam te najpopularniejsze.

To jak? Wysłaliście już swój maszynopis? 😉

Gorące premiery lutego!

Luty będzie nas rozpieszczał mnogością premier. Postanowiłam skupić się bardziej na polskich autorach, ponieważ staram się jak mogę wspierać rodzimą twórczość. 🙂 Poniżej kilka propozycji, które w lutym zawitają do księgarń:

  1. Elżbieta Rodzeń – Zimowa miłość, wyd, Zysk i S-ka, data premiery – 13.02.2017

    Powieść o tym jak jedna chwila zmienia cale życie. Anna i Michał studiują medycynę, dla której oboje poświęcili swoje pasje. Ich związek wydaje się rozkwitać, gdy Anna nagle oświadcza Michałowi, że to koniec. Odchodzi, nie tłumacząc dlaczego. Spotykają się po szesnastu latach, na konferencji, która odmieni całe ich dotychczasowe życie.

  2. Alek Rogoziński – Do trzech razy śmierć, wyd. Filia, data premiery – 1.02.2017

    Co zrobić, gdy koleżanka po fachu zostaje otruta? Pisarka powieści kryminalnych, Róża Krull nie musi długo zastanawiać się nad odpowiedzią. Wszczyna prywatne śledztwo by odkryć, że nie wszystko jest takie, jak się na początku wydaje, a jej koledzy po piórze także bywają nieprzewidywalni. Dworek pod Krakowem, w którym miał odbywać się zjazd pisarzy staje się miejscem intryg i knowań. Czy Róża Krull w takich warunkach jest w stanie wykryć sprawcę?

  3. Aneta Jadowska, Nikita. Tom 2. Akuszer Bogów, wyd. SQN, data premiery – 15.02.2017

    Po raz pierwszy od wielu lat Nikita postanawia odkryć prawdę o sobie. W tym celu jest zmuszona wyruszyć wgłąb swojego największego lęku i wrócić do początku swojej historii. Podróżuje do Norwegii i szuka odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania. Tam właśnie poznaje Akuszera Bogów, który da jej wszystko, oprócz świętego spokoju. 

     

     

     

    I jak wam się podoba moje zestawienie? Zainteresowała was jakaś pozycja? A może macie swoje ulubione premiery lutego i chcecie się nimi podzielić? Piszcie w komentarzach, może razem stworzymy wartościową listę lektur na nadchodzący miesiąc. 🙂

     
     

Home Is Where The Bra Isn’t

Na profil facebookowy autorki trafiłam przypadkiem i muszę przyznać, że zadomowiłam się tam na dobre. Gdy dowiedziałam się, że będzie z tego książka miałam duże oczekiwania, ponieważ sam profil jest prowadzony z jajem i dobrym humorem. Czy książka jest taka sama?

M. Kostyszyn, Ch…wa Pani Domu, wyd. Flow books, s. 288

Książkę reklamowano jako antyporadnik dla kobiet, które nie chcą się uczyć, jak powinno wyglądać prowadzenie domu, dobre relacje z ludźmi  i ogólnie ogarnięcie życiowe. Sama autorka uważa, że książka powstała z tęsknoty za normalnością, której w naszym kraju jest zdecydowanie za mało.

Im dalej w las tym gorzej

Ch..wa Pani Domu okazała się pozycją mocno średnią. O ile początek ksiązki jest ciekawy, zabawny i zdecydowanie zapowiada dobrą lekturę, to dalsza jej część jest coraz gorsza. Mamy w niej zbiór felietonów, pisany najczęściej w pierwszej osobie liczby pojedynczej, z perspektywy samej autorki. Nie powiem, były fragmenty zabawne, w których ledwo dusiłam w sobie śmiech. Czasami nawet zdarzyło mi się niekontrolowanie nim wybuchnąć, np. w tramwaju. 🙂 Niestety, mniej więcej w połowie książki mamy do czynienia z obniżeniem poziomu.

Nie mam pojęcia dlaczego tak jest i mocno mnie to zasmuciło. Uwielbiam książki, w których autor trzyma jednostajnie dobry poziom. Tutaj końcowe felietony bardzo mocno kulały. Nie były ani ciekawe, ani zabawne, tylko mocno nudne. Szczerze mówiąc spodziewałam się po autorce czegoś lepszego, zwłaszcza, że wiem, że potrafi, bo śledzę jej profil od dłuższego czasu.

Każdy zasługuje na drugą szansę

Wierzę, że pani Magdalena Kostyszyn potrafi pisać lepiej i niejednokrotnie jeszcze da nam się o tym przekonać. Na razie jednak proponuję szkolić warsztat, chociażby przy prowadzeniu profilu na Facebooku, który ma się bardzo dobrze i oby tak zostało. Pomimo zawodu książkowego pozostanę jego wierną czytelniczką. 🙂

 

 

O miłości w Królestwie Polan

Muszę szczerze przyznać, że pierwsza powieść autorki o Mieszku i Gosi mnie nie porwała. Za dużo było błędów, za mało akcji i wiało nudą. Obawiałam się drugiej części. Pewnie ktoś zapyta po co sięgasz po kontynuację, skoro pierwsza część ci się nie podobała? Bo lubię dawać szansę polskim autorom. Taki sentyment mam. Lubię ich czytać, bo czasami wśród nich spotykamy prawdziwe perełki i diamenty. Czy opłacało dać się kolejną szansę? Zobaczycie sami.

K. B. Miszczuk, Noc Kupały, wyd. W.A.B., s. 352 

Gosia ma niełatwy orzech do zgryzienia. Z jednej strony zagniewani bogowie, którzy chcą użyć jej do swoich celów i zdobyć kwiat paproci, z drugiej strony on… nieśmiertelny władca Polan, w którym się zakochała. Do tego całego galimatiasu uczuć i emocji wkracza Ote – była żona Mieszka, nie całkiem żywa i nie całkiem martwa. Oprócz tego jest wściekła, że którakolwiek śmiertelniczka kocha jej męża i postanawia przeszkodzić głównej bohaterce w jej planach. Co więcej, nieuchronnie zbliża się Noc Kupały, która dla młodej kobiety oznacza dokonanie najtrudniejszego wyboru w jej życiu.

Mogę tylko powiedzieć jedno – brawo pani Katarzyno. Nie spodziewałam się aż takiej poprawy warsztatu. Pierwsza powieść była pełna błędów logicznych – tutaj tego nie ma. Dodatkowo mamy fabułę, która wciąga od samego początku do końca. Przeczytałam powieść w dwa wieczory i to tylko dlatego, że goniły mnie inne obowiązki. W innym przypadku przeczytałabym w jeden.

Główna bohaterka irytuje coraz mniej, choć nadal są momenty, że czytelnik ma ochotę ją wystrzelić w kosmos. Mieszko jest jak zwykle małomówny i męski – chciałoby się rzec idealny amant. Zyskują także postacie drugoplanowe np. Radek, który okazuje się inny niż na początku mogłoby się wydawać. Autorka pokusiła się o kilka zwrotów akcji, co również jest bardzo przyjemną odmianą. Noc Kupały posiada przede wszystkim duże walory humorystyczne – są tam sceny, przy których musiałam tłumić niekontrolowany chichot.

Autorka zastosowała w wielu momentach zabieg retrospekcji, co pozwala czytelnikom poznać bieg wydarzeń z dawnych czasów, kiedy to Mieszko wzgardził małżeństwem z Dobrawą i postanowił ją porwać zamiast godzić się na ślub i przyjęcie chrześcijaństwa. Bardzo ciekawa interpretacja wydarzeń z tego okresu. Tym razem autorka nie opisała wydarzeń historycznych w sposób infantylny, jak było w poprzedniej części. Wielka chwała za to.

Podsumowanie

Noc Kupały jest zdecydowanie lepsza niż poprzednia część. Nie wiem, czy autorka popracowała nad warsztatem, czy zwyczajnie bardziej się przyłożyła do tej części, ale efekt mówi sam za siebie. Mam nadzieję przeczytać jeszcze kilka powieści K.B. Miszczuk na takim właśnie poziomie.

 

Organizacja biblioteczki w małej kawalerce

Niektórzy z was wiedzą, że mieszkamy z mężem na razie w małym mieszkanku. Często mamy problem z ulokowaniem naszych zdobyczy książkowych. Głównie z tego powodu zdecydowałam się na kupno czytnika, ponieważ zwyczajnie nie mamy miejsca na składowanie kolejnych książek. Dzisiaj odsłonię wam drzwi do naszego mieszkanka i pokażę, w jaki sposób składujemy niezliczoną ilość książek na tak małym metrażu. 🙂

Miejsce nr 1: Półka na stole

To był pomysł mojego męża – dostaliśmy od rodziców półkę, którą można powiesić na ścianie. Stwierdziliśmy jednak, że o wiele lepiej i wygodniej będzie, gdy położymy ją na biurku, które przysuniemy jak najbardziej do ściany. W ten sposób książki będą w zasięgu ręki, nie będę musiała po nie wysoko sięgać, ani też nie wiadomo jak długo szukać tego, co chcę znaleźć. Poza tym nie mam zaufania do podwieszanych półek – kiedyś mi taka jedna upadła razem z zawartością. Wolę jak się trzyma na stabilnym gruncie.

Miejsce nr 2. Komoda

Gdy się nie ma szafy na książki, to wykorzystuje się każdy mebel, jaki tylko jest dostępny. W naszym wypadku padło na komodę, która jest bardzo szeroka i przysunięta do ściany idealnie nadaje się na miejsce do trzymania książek i innych dziwnych rzeczy. W sumie jak tak patrze na to zdjęcie to nawet bardzo dziwnych rzeczy. 😛

Miejsce nr 3. Szuflada na ubrania

Tak, wiem. To wydaje się dziwne. Nie przewidziało wam się. Obecnie z mężem mamy mniej ubrań niż książek. W związku z czym jedna szuflada od komody stoi pusta. Skoro stoi pusta, to grzechem byłoby jej nie wykorzystać, prawda? 😛

Wiem, że to dziwnie wygląda ale musicie przyznać, że szuflada jest pojemna. Jedyny minus – kiedy czegoś szukasz musisz się przekopać przez stertę niepotrzebnych książek.

Miejsce nr 4. Parapet

Tutaj Ameryki nie odkryliśmy, osobiście znam wiele mieszkań, w których sterta książek wala się po kilku parapetach i nikt od tego jeszcze nie umarł. U nas na parapecie dzisiaj wyjątkowo skromnie, ponieważ dogorywa tam tylko Brunon i jego towarzysz Króliczek (niestety, nie nadaliśmy mu imienia, zabieramy się za to od kilku lat):

Jak widać, bardzo skromnie, ale nie dajcie się zwieźć pozorom. Na tym parapecie leżało już wszystko. 😛

A jakie wy macie sposoby na przetrzymywanie zbyt dużej ilości książek? Piszcie śmiało, chętnie to i owo podpatrzę. 🙂

 

3 najgorsze tytuły minionego roku

Były już najlepsze książki 2016 roku, to i muszą być te, które zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Poniżej przedstawiam listę z krótkim wyśnieniem mojej niechęci :

K.N.Haner, Sny Morfeusza

Bardzo nie lubię książek, które robią z kobiet całkowicie bezmyślne idiotki, które na widok faceta przestają używać jakiejkolwiek części mózgu. Tak właśnie wygląda główna bohaterka tej powieści. Cassandra wydaje się być organicznie niezdolna do myślenia, gdy w pobliżu pojawia się mężczyzna, który jej się podoba, co wprawia mnie w zakłopotanie i zastanowienie, czy rzeczywiście kobiety mogą się aż tak zachowywać.

Oczywiście zdaje sobie sprawę, że różowe okulary, że motyle w brzuchu, że miłość nie wybiera. Ale żeby aż tak? No bez przesady. Podsumowując krótki: bohaterowie sztuczni i nierealni, fabuła przewidywalna i oklepana. Jedyne co ratuje tę ,,powieść” to ta odrobina erotyzmu, który udało się w niej uchwycić.

2. Ch. Lauren, Piękny sekret

Zazwyczaj powieści tego duetu pisarskiego stawiam za wzór wszystkim debiutantom, próbującym swoich sił w pisaniu powieści erotycznych. Niestety, było tak do przeczytania tej części mojej ulubionej serii Beautiful Bastard. Tragedia, tragedią poganiana. Autorki chciaz być kreatywne i mamy tutaj zamiast dominującego faceta wyzwoloną kobietę, która uczy mężczyznę jak postępować w łóżku. No nie kupiłam tego. Czytelnik nie da się nabrać na taki zabieg marketingowy. Że niby innowacyjne. Co z tego, że innowacyjne jak nudne jak flaki z olejem. Wiem, że pełno jest zarzutów, że powtarza się schematy i pewnie tego właśnie chciały uniknąć autorki. Ale schematy nie są wcale złem, byleby były ubrane w jakąś ciekawą otoczkę. A tu nie ma nic ciekawego. Wynudziłam się jak mops. Nawet sceny erotyczne były nijakie, a tego nigdy nie mogłam Ch. Lauren zarzucić. Potwierdza się niepokój fanów, którzy zarzucają autorkom, że osiadły na laurach i odcinają kupony. One nie tylko osiadły, one klapnęły z przytupem i nie chcą się podnosić.

3. K. Bonda. Lampiony

W sumie Lampiony powinny być na pierwszym miejscu, bo z tą książka czytelnicy wiązali wiele oczekiwań. Pani Katarzyna Bonda zaserwowała im jednak potworka. Ja nigdy nie byłam jej fanką ale tą powieścią zaskoczyła nawet mnie. Tam się serio nic kupy nie trzymało.

Jest to chyba najgorzej oceniona książka autorki – na lubimyczytać.pl ma ocenę 5,68 i powiem wam coś – te oceny nie są niezasłużone. Tak jak podchodzę sceptycznie do ocen z portalu tak tutaj muszę oddać czytelnikom słuszność. Do jutra mogłabym wymieniać wszystkie wady tej powieści – przegadanie, zbyt wiele wątków, z czego większość tak zabawna w swojej nierealności, że to aż boli. Przy tym chaosie wielu czytelników po prostu książkę odkłada, bo nie ma siły czytać dalej. Zwyczajnie się gubi, gdy po raz kolejny zostaje wprowadzony nowy wątek i nowa postać. Samej Saszy Załuskiej jest mało, w dodatku po raz kolejny mamy przeświadczenie, że ona nie jest tym, kto posuwa wydarzenia do przodu. Równie dobrze mogłoby jej nie być. Współczuję fanom autorki, bo ta powieść musiała być dla niektórych ciosem w serce.

A jakie są wasze typy na najgorsze książki 2016 roku? Opowiadajcie w komentarzach, jestem ciekawa czego się wystrzegać. 🙂

Wolność nie ma ceny

Nadia Sawczenko przez wielu nie jest nazywana inaczej jak ,,najdzielniejsza żołnierka świata”, ,,bohaterka” i ,,narodowy symbol Ukrainy”. Przetrzymywano ją przez wiele miesięcy w rosyjskim więzieniu, zorganizowano pokazowy proces, w którym zarzucano jej, że zabiła z zimną krwią dwóch rosyjskich dziennikarzy. Na nic zdały się wyjasnienia, że nie mogła ich zabić, ponieważ nawet nie wiedziała gdzie ich szukać, ani kim oni byli. Przy pomocy adwokatów udowodniła, że była zupełnie gdzie indziej, gdy nakierowano ogień na rosyjskich dziennikarzy – już wtedy porwali ją Rosjanie.

Przez cały czas przebywania w rosyjskim więzieniu Nadia nie załamała się ani razu. Nie złamała jej niewola, poniżające warunki, w których musiała przebywać oraz złe traktowanie rosyjskich oficerów,lekarzy, współwięźniów i urzędników. Na znak protestu postanowiła przeprowadzić głodówkę protestacyjną, której o mało nie przypłaciła życiem. Głodowała ponad 80 dni. Rosyjscy strażnicy, którzy ją pilnowali mówili, że większość więźniów wytrzymuje maksymalnie 10 dni. Ale ona nie raz udowodniła, że jest kimś wyjątkowym. Można się o tym przekonać, czytając jej wspomnienia.

N. Sawczenko, Nadia. Więzień Putina, wyd. Od deski do deski, s. 357

Nadija Sawczenko została skazana przez rosyjski sąd na 22 lata pobytu w kolonii karnej. Proces był pokazowy, aby dziewczyna nie miała szansy na obronę. Mimo to nie poddała się i walczyła do samego końca. Chciała pokazać bezprawny system działań Kremla. Teraz demaskuje go w swojej autobiografii.

 

Autobiografia Sawczenko jest bardzo ciekawą pozycją – pokazuje jak naprawdę wyglądały dni w rosyjskiej niewoli i rozwiewa wiele wątpliwości związanych z traktowaniem więźniów politycznych w Rosji. Nadija opowiada w niej także o swoim dzieciństwie, misjach w Iraku i wojsku, w którym ciągle musiała udowadniać, że bycie kobietą to nie obelga.

Najciekawszym rozdziałem był dla mnie rozdział o głodówce. Nadija dokonała niewyobrażalnego – głodowała ponad 80 dni, podczas gdy wielu ludzi nie jest w stanie wytrzymać 20. Doprowadziła organizm do stanu skrajnego wyczerpania, nie pozwalała sobie pomóc rosyjskim lekarzom i żądała obecności lekarzy z Ukrainy. Szczegółowo opisuje w jaki sposób przebiegała u niej głodówka, jak zmieniało się jej ciało, jak reagował organizm oraz w jaki sposób reagowali na to obecni z nią w więzieniu Rosjanie. Otrzymujemy wiele ciekawych informacji nie tylko na temat sytuacji w rosyjskich więzieniach, ale także o tym, jak daleko może posunąć się człowiek doprowadzony do ostateczności.

Minusem książki jest styl pisania Sawczenko. Można jej to jednak wybaczyć, ponieważ nigdy nie chciała być pisarzem, nie miała w planach wydania książki. Namówił ją do tego jej adwokat, który przekonywał, że mogłaby dzięki niej zabić czas, który tak bardzo jej się dłuży w rosyjskim więzieniu. Nadija przyznała mu rację, lecz od razu zastrzegła, że będzie pisać po swojemu, emocjonalnie. Od tego momentu co jakiś czas przekazywała swojemu obrońcy plik kartek zapisanych drobnym maczkiem. Gdy zdecydowała się ją napisać uznała, że lepiej będzie, gdy pokaże w niej nie tylko swoje wspomnienia, ale także swoją naturę – ekspresyjną, emocjonalną i wojowniczą. i taki też jest jej styl pisania – miejscami nieco chaotyczny, tekst jest pełen anegdot z jej życia, chwilami autorka gubi wątek i trzeba się zastanawiać o co jej chodzi. Niemniej jednak autobiografia jest bardzo ciekawa, nie tylko z punktu widzenia politycznego. Opowiada historię kobiety niezłomnej, dzielnej i walczącej do samego końca, wbrew wszystkiemu. Nie mam wątpliwości, że każde wojsko potrzebuje takich kobiet, nawet jeśli zarządzający tą instytucją nie zawsze się z tym zgadzają, myśląc, że miejsce kobiet jest w kuchni i przy dzieciach, a nie na poligonie, z granatem w ręku.

 

Często nasze koszmary mają imię

Nie jestem fanką twórczości Anety Jadowskiej. Pierwsza jej powieść, z jaką miałam nieprzyjemność się zetknąć to Złodziej Dusz, pierwszy tom o Dorze Wilk – policjantce i wiedźmie jednocześnie. Ta pozycja nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia i jeszcze długo po tej wpadce nie byłam w stanie dać  autorce szansy. Coś się jednak zmieniło, kiedy pewnego zimnego dnia zobaczyłam okładkę Dziewczyny z Dzielnicy Cudów.

Tak, wiem. Książki nie ocenia się po okładce, a sam wygląd nie powinien być czymś, po czym oceniamy człowieka. Ale prawda jest taka, że wszyscy to robią – obojętnie, czy tyczy się to książek, czy ludzi. Mnie ta okładka wbiła w ziemię i wołała do mnie Weź mnie do ręki! Czytaj mnie! Głupota, ale tak czułam. Nie kupiłam jej wtedy. Dopiero gdy nabyłam czytnik w abonamencie z Legimi to okazało się, że jest w nim właśnie ta książka. Wiedziałam już, że muszę ją przeczytać. I tak też się stało.

A. Jadowska, Dziewczyna z Dzielnicy Cudów, wyd. Sine Qua Non, s. 320

Nikitę można uznać za zgorzkniałą samotniczkę. Nie ma przyjaciół i nie chce ich mieć. Ma za to wiele imion i matkę, której nienawidzi, a która jednocześnie jest jej szefową. Gdy pewnego dnia Irena przydziela Nikicie partnera do pracy dziewczyna wie już, że jej matka chce ją zdenerwować. Przecież wie, że wszyscy jej partnerzy giną przed skończeniem okresu próbnego! Po co w takim razie go przysłała?!

Jedyne o czym marzy Nikita to w spokoju pracować i nie stać się podobną do swoich rodziców. Jako córka zabójczyni i szaleńca ma genetyczne predyspozycje by stać się jedną z tych osób. Czy uda jej się zawalczyć o siebie? Czy nowy partner okaże się w tym pomocny?

Jedno co mogę powiedzieć z całą pewnością – pani Jadowska wypracowała sobie dużo lepszy warsztat literacki niż ten, który zapamiętałam z pierwszej powieści. Widzę ogromne zmiany i to zmiany na plus. Pierwszej części o Dorze Wilk nie mogłam czytać, tak była kiepsko napisana. Tutaj język, sposób opisania świata przedstawionego, sama fabuła, stoją na o wiele wyższym poziomie. Co jak co, ale lata praktyki swoje robią.

Plusem książki są bohaterowie – każda postać występująca w tej książce jest spójna, nieprzesadzona i realistyczna na tyle, na ile jest to możliwe w Dzielnicy Cudów, którą rządzi magia. Nikitę i Robina da się lubić – jego za szlachetność i dobroć, ją za praktyczny, analityczny umysł, cierpkie poczucie humoru i to, że mimo zła, do którego zmuszą ją uprawianie swojego zawodu  stara się, aby nikogo niepotrzebne nie krzywdzić. Są naprawdę ciekawi i z pewnością zostawią w wyobraźni czytelnika trwały ślad.

Bardzo dobrym pomysłem wydawnictwa, czy też samej autorki, są rysunki. Piękne, odrobinę mroczne, pasujące do całej książki i dające nam wyobrażenie poszczególnych postaci, występujących w książce. Brawa za to, w wielu książkach coś takiego jest potrzebne, a zwłaszcza w powieściach fantasy.

Jest jeden minus, dość duży, o który mam ogromne pretensje. Aneta Jadowska ma taką przypadłość, która każe jej za dużo opisywać i za dużo tłumaczyć. Nie pozostawia żadnego niedopowiedzenia, wszystko musimy wiedzieć od razu. Często te opisy świata przedstawionego, przeszłości i charakteru bohaterów po prostu rażą i są strasznie przydługie i nudne. Zapewne autorka robi to po to, aby czytelnik jak najwięcej wiedział o Dzielnicy Cudów i innych zakątkach, ale doprawdy bez przesady. Za dużo tego. Ktoś bardziej złośliwy powiedziałby, że autorka robi to po to, żeby stron było więcej, bo wydawcy lubią długie powieści. Ale ja nie jestem człowiekiem złośliwym. 😉

Fabularnie jest dobrze. Może nie jakoś super, ale znośnie. Akcja na początku rozwija się bardzo powoli – to może trochę denerwować, zwłaszcza czytelników szukających wrażeń od początku. Autorka na początku chciała nam w jak najpełniejszy sposób przedstawić życie Nikity, co trochę odsunęło główny wątek na dalszy plan. Na szczęście po dogłębnym poznaniu bohaterki i jej rozmaitych, często trudnych relacji z ludźmi, akcja rusza z kopyta i trzyma czytelnika w napięciu aż do końca.

Nie jest to powieść, nad którą mam ochotę piać z zachwytu, lecz nie jest też taką, którą mam ochotę wyrzucić przez okno. To dobra historia, z pewnością ciekawa, zapadająca w pamięć i kształtująca wyobraźnię. Chętnie sięgnę po kontynuację. A czytelników, którzy lubią fantasy zapraszam do zapoznania się z Nikitą. 🙂

 

3 najlepsze tytuły 2016 roku

Wbrew pozorom nie jest tak trudno wybrać trzy najlepsze tytuły. Książki, które zapadły mi mocno w pamięć i coś po sobie zostawiły na dłużej mam zawsze gdzieś głęboko zapisane z tyłu głowy. Często mam ochotę do nich wrócić i przeczytać je jeszcze raz.

Taką książką była np. Królewska heretyczka M. Niedźwiedzkiej, która okazała się nie tylko ogromnym zaskoczenie czytelniczym. Okazała się przede wszystkim niesamowicie wciągającą i godną zapamiętania podróżą do średniowiecznej Anglii. Niebanalne, mocne dialogi. Niesamowita ekspresja i oddziaływanie na wyobraźnie czytelnika. Piękna okładka i taka sama treść. Absolutny numer jeden roku 2016. Każdy, kto lubi historię i interesuje się losami Elżbiety I powinien po nią sięgnąć.

Zakonnice odchodzą po cichu M. Abramowicz wywarły na mnie bardzo duże wrażenie. Podziwiam jej ducha walki, bo niejedna dziennikarka poddałaby się po kilku miesiącach. Ona potrzebowała o wiele więcej czasu, żeby odnaleźć byłe zakonnice, które zechcą jej powiedzieć coś więcej o zakonie. To nie były lekkie i przyjemne rozmowy przy herbatce. Dla wielu z nich zakon był całym życiem. Dla innych nieprzyjemnym wspomnieniem i koszmarem, od którego chciały się jak najszybciej uwolnić. Jedno je łączy – wszystkie odchodziły po cichu i przez wiele lat nikomu o tym nie opowiadały. Autorka zdołała przełamać to tabu i za to wielkie brawa i osobiście uważam, że za tę książkę należy się jej jakaś nagroda. Jeśli już ją dostała, a ja o tym nie wiem, to serdecznie gratuluje, całkowicie zasłużona i czekam na kolejne tak mocne reportaże.

 

C. Hoover i jej Maybe someday sprawiło, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wzruszyłam się na obyczajówce. Autentycznie wyłam jak bóbr. Przeczytałam tę książkę jednym tchem – zaczęłam o 16.00 we wtorek, a skończyłam o 3 w nocy w środę. Niewiele jadłam, prawie nie piłam, a na pewno nie spałam. O 3 w nocy, gdy odłożyłam książkę na półkę, płakałam rzewnymi łzami, że jak to? Że koniec? Że to już? A tak było przecież pięknie! Było pięknie, moi drodzy. Brałam do ręki tę powieść z przekonaniem, że to kolejna, banalna obyczajówka dla zblazowanej młodzieży. Że będą ptaszki na niebie, pszczółki z kwiatkami, ona kocha jego, on ją, mają śmieszne problemy, a na końcu będzie happy end. Dostałam zamiast tego kawał doskonałej literatury, która wzrusza do łez. Wszystkim molom książkowym życzę takiego zaskoczenia i takich emocji.

Mam nadzieję, że ten rok również będzie obfitował w takie zaskoczenia i dostarczy mi tylu emocji czytelniczych. Jak na razie zapowiada się całkiem dobrze. 🙂

Czy służąca powinna zostać księżną?

Na książkę Tessy Dare trafiłam kompletnie przypadkiem. Nie wiedziałam, że przed Póki starczy nam książąt napisała jeszcze trzy romanse. Co tam, ja nawet nie wiedziałam, że ta powieść to kontynuacja sagi o Spindle Cove, miejscu, w którym spotykają się niepokorne panny, którym nie w smak zamążpójście.

Przede wszystkim zainteresowała mnie tematyka – uwielbiam powieści obyczajowe osadzone w historii. Te ekskluzywne bale, gorsety i suknie, lekcje etykiety i nieuchronna pogoń za mężem zawsze wprawiają mnie w dobry nastrój. Nie powiem, że to były piękne czasy, bo nie wiem. Ale na pewno były to czasy ciekawe i jakże inne od naszych, w których nawiązanie znajomości zajmuje dosłownie sekundę i nie ograniczają nas żadne kwestie etykiety. W tamtych czasach żeby znaleźć męża czy żonę trzeba było się nieźle nalatać. 😀

T. Dare, Póki starczy nam książąt, wyd. Amber, s. 368

Griffin Yor jest ostatnim księciem Halford i, o zgrozo, nie chce się żenić, ani tym bardziej przedłużać swojego rodu. Wprawia to jego matkę w stan permanentnej migreny. Księżna nie zamierza zgadzać się na wymysły syna i zabiera go do Spindle Cove, gdzie, jak powszechnie wiadomo, rezydują stare panny, które marzą o tym, by poślubić bogatego księcia. Stawia mu warunek – ma sobie wybrać jedną z nich. Książę jednak jest sprytniejszy. Wybiera Pauline, która nawet w najśmielszych marzeniach księżnej nie mogłaby zostać żoną jej syna. Nie chodzi tylko o to, że jest zwykłą służącą. Klnie, kładzie łokcie na stole, pluje, sarka, a w dodatku jej wygląd pozostawia wiele do życzenia. Griffin jest pewny, że jego matka poniesie sromotną porażkę. Czy aby na pewno?

 

Jedno, co można powiedzieć o tym romansie historycznym – jest naprawdę bardzo zabawny. Autorka ma dar – potrafi czytelnika rozbawić i sprawić, że zrelaksuje się przy lekturze z pozoru banalnej powiastki. Póki starczy nam książąt nie jest jednak banalna, w żadnym razie nie jest także typowym odmóżdżaczem. Opowiada o rzeczach bardzo ważnych – przede wszystkim o miłości do rodziny. Ten wątek wysuwa się na prowadzenie w sposób zdecydowany, co mi się bardzo podobało, bo stanowiło swojego rodzaju nowość, w porównaniu do innych romansów, jakie do tej pory czytałam. Więzi Griffina z matką czy Pauline z siostrą Daniellą są godne pozazdroszczenia i bardzo miło się o tym czyta.

Powieść zmusza także czytelnika do refleksji na tym, co tak naprawdę nas określa. Czy metkowe ciuchy, kosmetyki z najwyższej półki, a może nasze szlachetne zachowanie? Póki starczy nam książąt udowadnia nam, że ,,nie wszystko złoto co się świeci” i czasami ładna okładka nie oznacza dobrej jakościowo książki. Tak samo jest z ludźmi i ich czynami.

Bohaterowie powieści wiele razy pozytywnie mnie zaskoczyli, choć niektóre z nich są mocno przeidealizowane. Najbardziej realistyczną postacią i jednocześnie najbardziej ciekawą jest książę Halford. Nie chodzi tutaj o jego wygląd, który, jak to w romansach bywa, powala oczywiście na kolana wszystkie przedstawicielki płci pięknej, ale przede wszystkim o jego złożonym charakterze, który dla czytelniczek będzie nie lada zagadką.

Póki starczy nam książąt jest bardzo przyjemną pozycją na zimne, ciemne i smutne wieczory. Nie tylko rozluźnia, rozgrzewa schłodzone serca ale także sprawia, że świat staje się piękniejszy, a my spoglądamy na niego przez trochę bardziej różowe okulary niż dotychczas. Jeśli chodzi polepszacz nastroju to ta powieść jest moim numerem jeden i z pewnością sprawdzę także pozostałe książki z tej serii. 🙂